czyli Mateusz i Gabrysia już nie tylko w Lizbonie...

02 stycznia 2013

Tażiny i Kuskusy

Święta, Święta i po Świętach. Barszcz się skończył, ryby się skończyły, placki (dla Bielsko-Białszczan: ciasta) się skończyły, ale za to wracamy do tematu Maroka i to w dodatku kulinarnego tematu. Otóż kraj ten ma wiele do zaoferowania od strony spożywczej, a my wielokrotnie mieliśmy okazję eksplorować tę stronę.
Wyruszając mieliśmy pewne obawy co do odporności naszych układów pokarmowych. Już przed wyjazdem zaczęliśmy łykać tabletki mające na celu wzmocnienie naszej flory bakteryjnej, a większość naszej apteczki składała się z leków przeciwbiegunkowych oraz dwóch flaszek wódki. Jak się później okazało, albo tabletki wzmacniające są godne polecenia, albo nie było się czego bać. Co więcej czuliśmy się znakomicie.
Pierwszym Marokańskim produktem, z którym mieliśmy styczność  było piwo o kultowej nazwie Casablanca. Wspaniale było w końcu poczuć smak porządnego piwa - portugalskie piwa są niedobre.
Kolejne spotkanie miało miejsce na stacji benzynowej gdzieś pomiędzy Tangerem a Rabatem. W restauracji dla zmotoryzowanych zamówiliśmy sobie jedno z dwóch podstawowych marokańskich dań - Tajine (czyt. tażin). Tajine składa się z mięsa i warzyw gotowanych w specjalnym naczyniu o tej samej nazwie. Dostępne mięsa to jedynie kura i wołowina. Świnka nie wchodzi w grę, ponieważ jest to zwierzę nieczyste. W związku z tym  na stacji spróbowaliśmy tylko dwóch Tajinów. Obydwa bardzo delikatne (w sensie konsystencji ponieważ potrawa jest raczej duszona) i aromatyczne. Tajin z wołowiny bardziej pikantny, za to ten z kurczaka podano z kiszoną cytryną. Tak, my kisimy ogórki, a Marokańczycy kiszą cytryny. Jak można się domyślać cytryna sama w sobie niezbyt przypadła nam do gustu, ale za to nadawała przyjemny aromat całej potrawie. Po takim znakomitym posiłku pomimo lekkich obaw ruszyliśmy w stronę Rabatu.
Na drugi dzień obudziliśmy się cali i zdrowi, a Michał nawet wstał wcześniej żeby kupić od tubylców marokańskie pieczywo. Marokański chleb, który bardzo nam posmakował, wygląda jak okrągły placek (nie wiem do jakiej kategorii zaliczają go Bielsko-Białszczanie) i występuje w różnych odmianach. Jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc na obiad wybraliśmy się do restauracji polecanej przez recepcjonistę hostelu jako "drogiej, ale dobrej". Sądząc po wystroju knajpy rzeczywiście obawialiśmy się, że będzie drogo. Jednakże jak się okazało, "drogo" oznacza 50 dirhamów za Tajin + chleba do woli + herbata miętowa, co w przeliczeniu oznacza 5€ = 20zł. Co więcej sposób podania też nie był byle jaki. Herbatę miętową należy nalewać z wysokości, aby się pieniła, ponieważ to świadczy o jej jakości. W związku z tym kelner ponosił czajniczek z herbatą tak wysoko jak tylko sięgał ręką i w dodatku trafiał herbatą do szklanek.
A czym jest ta herbata miętowa? Smakiem w ogóle nie przypomina herbaty takiej jaką znamy. Głównie za sprawą cukru, który stanowi większość jej składu. Pozostałe składniki to oczywiście mięta i zielona herbata typu gunpowder (ang. proch strzelniczy). Na pustyni trunek ten zwie się "berber whisky". Wbrew pozorom nie posiada alkoholu.
Od tego momentu kulinarne przygody nabierały coraz większego tempa. W Marrakeszu nocowaliśmy u Mustafy, który jak się okazało jest wybitnym kucharzem. Na śniadanie przygotował nam pikantną zupę chyba mleczną z kuskusem. Na obiado-kolację poprosiliśmy go o kuskus z kurczakiem. W związku z tym poszedłem z nim na poranne zakupy w osiedlowym straganie z warzywami. Mustafa nabrał mnóstwo świeżych warzyw, które na nasze standardy uznano by za karłowate, a według mojego zdania były po prostu naturalne. Następnie poprosił sprzedawcę o kurczaka. Sprzedawca wyjął żywą kurkę z klatki, postawił na wadze, zdjął z wagi, zrobił dwa kroki w tył, uciął główkę, wypatroszył i po 10 minutach mieliśmy świeże mięso. Mając już wszystko co potrzeba umówiliśmy się z Mustafą, że wieczorem wrócimy ze zwiedzania i zaczniemy gotować.
Sądząc że kuskus to bardzo szybka potrawa, nie jedliśmy nic na mieście tylko wróciliśmy prosto do Mustafy. Jak się okazało byliśmy w głębokim błędzie. Wszystkie składniki kuskusu należy długo gotować na wolnym ogniu. Nawet samą kaszkę kuskus należy co najmniej trzy razy gotować na parze. Jakimś cudem dotrwaliśmy do końca ceremonii i kuskus został nałożony na ogromny gliniany talerz o średnicy znacznie większej niż koła Fabianny. Co ciekawe wszyscy jedliśmy z tego jednego talerza. Pomimo że jedzenie było wyśmienite, nie udało nam się zjeść wszystkiego, bo musieliśmy zostawić sobie miejsce w żołądku na sałatkę owocową. Generalnie to co lubię najbardziej: pysznie i do syta.
Strasznie się już  rozpisałem, ale warto jeszcze wspomnieć o marokańskich śniadaniach. Oprócz zupy opisanej wcześniej na śniadania raczono nas kwadratowymi naleśnikami z dżemem. Dżem (jeżeli można to tak nazwać) podany przez marokańską rodzinę miał bardziej konsystencję miodu. Nie mamy pojęcia co to było, ale tak jak wszystko smakowało nam bardzo.

Kiszone cytryny i inne specjały.
Ogromne granaty w supermarkecie.
Sklepik z przyprawami.
Casablanca - piwo na poziomie/fot. Gutka
Dużo kuskusu/ fot.Gutka
Śniadanie z pustynią w tle/ fot. Gutka
Na bogato
Angielskie menu zawierało pozycje takie jak: "Spaghetti Polonaise" oraz  omlet z proszkiem  Persil
Tażiny
Berberyjska kuchnia
Zupa w namiocie
Sprzedawca ciasteczek znał dwa polskie słowa: "migdała" i "kokosa"/ fot. A. Langhamer
Słynna herbata miętowa
Śniadanie u Mustafy



By Unknown with 1 comment

1 komentarze:

ale żeby u Mustafy na szachownicy śniadanie jeść? profanacja!

Prześlij komentarz

Skomentuj