czyli Mateusz i Gabrysia już nie tylko w Lizbonie...

Bohater drugiego planu - pustynia

fot. K. Gutowska

STOP!

...no przecież jest napisane

Fabianna

dociera wszędzie

Nasza karawana

a na przedzie wielbłąd Józek
fot. Pan Berber

Pyszne jedzonko

i nawet stoperan się nie przydał

Bujam w obłokach

Mateusz

po berberyjsku

Gabrysia

po polsku

25 grudnia 2012

Feliz Natal!

...czyli Wesołych Świąt! Od razu uprzedzam, że to nie koniec serii opowieści z Afryki, bo jest ich jeszcze dużo, ale niestety przedświąteczny natłok obowiązków jakoś nas powstrzymywał. Ten post to tylko mały przerywnik na złożenie życzeń oraz opis Świąt w Portugalii.
Zacznę może od naszego Erasmusowego Pre-Christmas Dinner, który miał miejsce tydzień temu. Spotkaliśmy się w 12-osobowej grupie składającej się w połowie z Polaków, w 1/3 z Włochów, w 1/12 z Brazylijczyków  i 1/12 z Portugalczyków (w sensie, że tylko jeden Brazylijczyk i jeden Portugalczyk). Jak zwykle w naszym gronie każdy chciał zaprezentować własne narodowe potrawy. W związku z tym był polski barszcz, włoskie risotto szafranowe i antipasti (przystawki). Na deser: brazylijskie brigadeiros, włoski placek (w Bielsku-Białej nazwano by to ciastem), portugalskie wino i jabłkowe crumble z lodami zrobione przez Polaków. Crumble wprawdzie nie do końca jest polskie (choć smakuje jak szarlotka), ale za to była degustacja polskiego bimbru. Po tych pysznościach przyszedł czas na prezenty. Umówiliśmy się wcześniej, że każdy kupuje jakiś drobiazg, im bardziej kiczowaty, tym lepiej. Jonatan wcielił się w Mikołaja i losował prezenty. Wśród nich znalazły się między innymi: tarcza z lotkami, podkładka pod myszkę przedstawiająca banknot stu dolarowy oraz "mini nohohon zoku" (chińska zabawka, która pod wpływem promieni słonecznych macha głową - genialne).
Erasmus Pre-Christmas Dinner

By Unknown with No comments

18 grudnia 2012

Samochodem przez Maroko

Bilans podróży:

pojazd: Skoda Fabia TDI, rok produkcji -2006
ilość osób w samochodzie: 5
ilość mandatów: 1 (za prędkość)
ilość kilometrów - 3696
średnie spalanie - 5.1 litra/100km
średnia prędkość - 64 km/h
czas jazdy - 57h 47min
ilość dni: 10
ilość miast: 7

Jechać do Maroka samochodem? Tak, to była jedna z lepszych decyzji. Paliwo 2 razy tańsze, główne drogi w większości bardzo dobre, autostrady tanie, a na nich wszystko to, czego nie można zobaczyć w Europie: przebiegające stada owiec, zawracające ciężarówki, ludzie, samochody z bagażem o wysokości 3m na dachu.  Do tego 100-procentowa integracja przy 5 osobach w aucie. Każdy wiedział jak siąść, żeby nie zgnieść drugiego i jak ustawić torby pod nogami, żeby jakoś dało się jechać. Na przedzie nieustraszony kierowca - Mateusz, który ani raz nie chciał się z nikim zmienić oraz Michał - żywy GPS i samochodowy DJ w jednej osobie. W czasie tylu godzin jazdy: śpiewanie piosenek, gry, konkurs na najlepsze zdjęcie osiołka przez szybę samochodu, a także zdjęcie, na którym jednocześnie będzie osiołek, kura i buka (kobieta w burce). No i oczywiście mandat - nie zauważyliśmy policjantów, bo byli na motorach, poza tym zajęci byliśmy obserwowaniem auta przed nami z ilością pasażerów 3 + 4 (ale za to mandatów się nie dostaje). Do tego szybka nauka jazdy na rondach (trzeba zaznaczyć, że w Maroku każde skrzyżowanie jest rondem, nawet jeżeli na środku narysowana jest tylko kropka), które rządziły się różnymi prawami i zdobywanie umiejętności omijania ludzi na rowerach (średnia ilość pasażerów na rowerze: 2), motorowerach, osłach, nogach, a byli oni dosłownie wszędzie.

Drogę zobrazowaliśmy na mapie. Dla przypomnienia: z Lizbony dojechaliśmy do granicy z Hiszpanią a następnie do Algeciras i tam promem (razem z samochodem) przeprawiliśmy się do Afryki. Pierwszy nocleg w Tangerze ( u hosta z couchsurfingu - Hichama), kolejne miasto - Rabat (stolica Maroka), następnie dwie noce w Marakechu ( spaliśmy u Mustafy), kolejna noc już w Riadzie Mamouch - hotelu tuż przy pustyni i jedna noc na pustyni w namiocie Berberów. Kolejnym miastem miał być Fez. Żeby się jednak do niego dostać musieliśmy przejechać przez Atlas Średni. A tam? Śnieeeżyca! (przypominamy, że jesteśmy w Afryce i mamy letnie opony) Tyle śniegu, że zamknęli nam wszystkie drogi, a do najbliższych większych miast było ładne parędziesiąt kilometrów. Nie pozostało nam nic innego, jak nocleg w małej górskiej wiosce u miejscowej rodziny, przeżycia - bezcenne. My po angielsku, Marokańczyk po francusku i arabsku, efekt: rozmowa o bezrobociu, władzy, polityce:). Następnego dnia było już lepiej, ominęliśmy jednak Fez i dotarliśmy do Chefchaouen - niebieskiego miasta. Kolejny dzień to Ceuta, prom do Europy i nocleg w Sewilli, a następnie dom...

Ministerstwo Głupich Kroków - przywracanie krążenia w zdrętwiałych kończynach

By Gabriela Sobota with No comments

15 grudnia 2012

Afriquia

Mimo licznych przygód udało nam się wydostać z Afryki. Podróż ta była niezwykła. Nasz dotychczasowy świat poszerzył się o dodatkowy kontynent. To daje do myślenia. Przez te 10 dni w Maroku działo się więcej niż przez miesiąc w Lizbonie. W związku z tym tymczasowo zmieniamy temat bloga, żeby sukcesywnie dodawać nasze opowieści z Maroka.
Niestety po powrocie czekało na nas zatrzęsienie obowiązków i nie mogliśmy na bieżąco przelewać swoich przeżyć (przypominamy, że w Maroku byliśmy od 24.11 do 3.12) Teraz wracamy do formy i na chwilę obecną zmieniamy design, wrzucamy mapkę z naszej podróży oraz kilka zdjęć na zachętę.


Mapę można przybliżać i wyszukiwać szczegóły naszej podróży najeżdżając na różne pinezki:


Editor for Google Maps
Już na czarnym lądzie

By Unknown with 3 comments

21 listopada 2012

Surfin'

W ramach przerwy w pisaniu elaboratów po angielsku postanowiłem popisać coś po polsku. Wreszcie mogę napisać coś o surfingu, ponieważ odbyłem już trzy lekcje i powoli zaczynam "czuć falę".

Ale zacznijmy może od lekcji pierwszej. Po nieprzespanej nocy (ze względu na projekt) zebrałem ekipę i pojechaliśmy do Academia Lusófona Surf znajdującej się na Praia do Rainha. Jechaliśmy z przekonaniem, że pierwsza lekcja będzie bardziej teoretyczna i najwyżej będziemy ćwiczyć jakieś ruchy na plaży a o wejściu do wody nie będzie mowy. Myliliśmy się i to znacznie. Po przyjeździe pierwsze co, to kazano nam ubrać pianki i wziąć deskę pod pachę. Później krótka rozgrzewka na plaży, pokaz jak należy się ułożyć na desce i już byliśmy w wodzie. Pierwsze zadanie polegało na surfowaniu na brzuchu, czyli łapaniu fali w pozycji leżącej. Po niecałej godzinie ćwiczenia przyszła pora na kolejny i właściwie ostatni etap teoretyczny. Ledwo co wyszliśmy z wody, ekipa trenerska szybko zaprezentowała nam jak należy stanąć na desce i już byliśmy z powrotem w oceanie. Nie jest to bardzo skomplikowane i już podczas pierwszej lekcji niektórym z nas udało się raz stanąć na desce. Właściwie surfing opiera się na dwóch sentencjach, które trenerzy ciągle powtarzają: "choose your wave" i "feel the wave", czyli "wybierz swoją falę" i "poczuj falę".
Czy surfing jest niebezpieczny? Jeżeli chodzi o utopienie się to raczej jest to mało prawdopodobne, ponieważ jesteśmy przypięci kablem do deski która ma dość sporą wyporność, a poza tym surfuje się raczej na płytkiej wodzie. Większym problemem są same fale, które potrafią sponiewierać. Gabrysia wybiła sobie palca, ja dostałem deską w głowę, a Kasia wygięła sobie kręgosłup. A czy nie jest zimno? Też się tego obawialiśmy, ale okazuje się, że pianki są bardzo ciepłe, a podczas walki z falami człowiek może się nieźle zgrzać.
Podczas lekcji drugiej nie nauczyliśmy się już nic nowego, bo w zasadzie nie ma czego, tylko ćwiczyliśmy. Podczas trzeciej lekcji ocean był dość wzburzony i można było się poczuć jak w pralce. Jednakże mimo to wyczuwanie fal szło nam coraz lepiej. Udało mi się nawet jechać na fali kilka razy z rzędu.
A jakie są minusy surfingu? Takie, że słona woda poważnie uszkadza moje dready, i że w Polsce nie da się go uprawiać.
Chciałoby się mieć czas, żeby częściej się wybrać na plażę i posurfować cały dzień, ehhh....
Z profesjonalną deską.

By Unknown with 1 comment

14 listopada 2012

Sobota z Sobotą

Pierwotnie tego posta miał napisać Mateusz, bo to w końcu on spędza soboty z Sobotą, ale przypadła kolej na mnie.

Żyjemy. Co więcej, mamy się bardzo dobrze. Tylko czas jakoś tak szybko płynie. Można powiedzieć, że rutyna wkrada się w życie. Dni stają się podobne, rytm każdego wyznaczają zajęcia na uczelni, obiady, wieczorne posiedzenia. Nie znaczy to jednak, że się nudzimy. Po prostu do wielu rzeczy się już przyzwyczailiśmy. Do lokalnego jedzenia, tutejszych cen, dziwnych zachować tubylców, brzemienia języka. Widocznie po około 2 miesiącach nowe miasto przestaje być obce. Mamy już ulubione sklepy, ulubione produkty, ulubione miejsca. Za około 2 tygodnie planujemy większe wyprawy, a wtedy będzie się działo.

Co do sobót. W tej chwili spędzamy je różnie. Raczej nie ma za wiele czasu na odpoczynek, bo to jedyny dzień, kiedy można nadrobić wszystkie "zadania domowe". Mateusz od dwóch tygodni chodzi na lekcje surfingu. Ja byłam na pierwszej lekcji, było fantastycznie, ale jestem zbyt dużym tchórzem jeżeli chodzi o walkę z oceanicznymi falami, więc ten raz w życiu mi raczej wystarczy. Dodatkowo oczywiście nie obyło się bez kontuzji i wybiłam dużego palca u stopy. Co do samego surfowania, na pewno powstanie osobny post o tym, ale pewnie Mateusz czeka na moment, w którym będzie mu można zrobić zdjęcie "na fali".

A jak inaczej spędzamy soboty? Zdarza nam się, a raczej zdarzało biegać. Jak się okazuje, w Lizbonie można znaleźć bardzo interesujące miejsca do joggingu i innych ćwiczeń fizycznych i to w zasadzie rzut beretem od naszych mieszkań. Tak więc o ile nie leje, lub o ile nam się chce, staramy się robić coś nie tylko dla ducha, ale tez dla ciała.

By Million Wires w Lizbonie

By Gabriela Sobota with No comments

13 listopada 2012

Ręce pełne robota.

Dawno już nie pojawił się żaden post, a to za sprawą uczelni. Jak się okazuje, Erasmus to wcale nie bajka i wieczna balanga, albo to po prostu ja zawsze się właduję w jakieś ambitne bagno. Zajęć nie ma dużo, ale za to same projekty, raporty, kolokwia, prezentacje. Rzeczy te są dość proste, ale czasochłonne, dlatego oszczędzałem czas zaniedbując bloga. Podejście jest tu znacznie bardziej praktyczne, choć zajęć laboratoryjnych raczej nie ma, bo w zasadzie po co, jak i tak wszystko się robi w domu. Teorii jest mało. W ramach przykładu: portugalskich studentów przerażają symbole matematyczne, a niektórzy nawet pytają co oznaczają kwantyfikatory. Z drugiej strony mają problem z tym, że ich raporty są za długie, ja wręcz przeciwnie, ledwo udaje mi się osiągnąć minimalną długość.
Co do planu zajęć to mam tylko jedne wyjątkowe zajęcia zaczynające się o 10. Zazwyczaj najwcześniejsze zaczynają się o 13:00, a najpóźniejsze kończą się o 20:00. A oto lista moich przedmiotów:
  • Tolerância a Faltas Distribuída - Distributed Fault Tolerance, czyli jak pozbyć się błędów  w systemach rozproszonych. Mimo iż przedmiot ten rozpocząłem jako ostatni, to idzie mi najlepiej. Zaliczyłem już dwa kolokwia (tutaj zwane quizami), a projekt który realizuję wraz z panem Ricardo (tak, tutaj studentami bywają ludzie po trzydziestce) jakoś posuwa się do przodu.
  • Tecnologias de Middleware - Middleware Technologies, czyli technologie oprogramowania pośredniczącego. Bardzo ciekawie prowadzone zajęcia, niestety z każdego tematu trzeba napisać raport na co najmniej 8000 znaków, co jest dla mnie nie lada wyczynem. Oprócz tego prowadziłem na tym przedmiocie jedną prezentację, która mimo że była niemal kompletnie improwizowana, wypadła nieźle.
  • Computação Móvel - Mobile Computing, czyli o urządzeniach mobilnych, a właściwie smartphonach i tabletach. W ramach przedmiotu tworzę wraz z rosjaninem Nikolajem aplikację na androida. Poza tym też miałem okazję prowadzić prezentację.
  • Gestão de Projecto - Project Management, czyli mała odskocznia od informatyki. Mimo mojej niechęci do nauk pozatechnicznych, przedmiot jest bardzo przyjemnie prowadzony, a wiedza na temat zarządzania projektami może mi się przydać.
  • Tecnologia de Bases de Dados - Database Technologies, czyli mój główny problem. Teoretycznie do czynienia z bazami danych już miałem, ale od całkiem innej strony. Co więcej jest to jedyny przedmiot prowadzony po portugalsku, dlatego nie chodzę na wykłady. No i od ponad miesiąca nie mogę znaleźć grupy projektowej. Nie wiem co będzie.
  • Português - portugalski, czyli lekkie nudy. Nie żeby język był nudny, ale nauczycielka jest mało żwawa. No ale mimo to rozwijam moje zdolności lingwistyczne.
.. ale za to moje CV rośnie w nieprawdopodobnym tempie.
Gabrysia też nie narzeka na nadmiar wolnego czasu. No ale nie samą uczelnią człowiek żyje. Mało sypiam, ale jakoś znajduję czas na wspinaczkę, pokościelne spotkania w irlandzkim pubie, surfing, spotkania z ambasadorem, próby gotowania dorsza po portugalsku oraz planowanie wycieczki do Maroko.

"Nigdy nie miałem palm przed uczelnią" - chyba Norbert to powiedział

By Unknown with 4 comments

24 października 2012

Fado - "Portugalski Blues"


Jakiś czas temu (już w sumie chyba miesiąc) byliśmy w muzeum słynnego Fado, ale postanowiliśmy o tym nie pisać, zanim nie doświadczymy tego na własnych uszach. No i stało się, w niedzielny deszczowy wieczór (klimat idealny) wybraliśmy się do Bairro-Alto na koncert Fado.
Zacznijmy może od teorii, czyli części muzealnej. Z muzeum skorzystaliśmy za darmo, ponieważ odwiedziliśmy je w niedzielę, a w niedzielę muzea w Lizbonie można zwiedzać bez uiszczenia opłaty do godziny 14. Ciekawe co można znaleźć w muzeum poświęconym gatunkowi muzycznemu. Otóż Fado było obecne w historii portugalskich żeglarzy, stąd znajdowały się tutaj przeróżne eksponaty, od sztyletów należących do portowych rabusiów, po obrazy przedstawiające pełne tęsknoty żeglarskie życie. Poza tym mnóstwo starych gazet, płyt winylowych, projekcji filmowych oraz słuchawek z których wydobywają się smętno nudne dźwięki Fado. Ale dlaczego "blues"? Prawdopodobnie właśnie przez te smęty, a właściwie chodzi tu o saudade - słowo bardzo lubiane przez Portugalczyków. Otóż saudade jest to coś czego nie da się przetłumaczyć wprost. Mniej więcej oznacza ono melancholię połączoną z tęsknotą. Generalnie tubylcy lubią mówić, że jest to ich jedna z cech narodowych.

By Unknown with 2 comments

19 października 2012

Fatima i Tomar - miejsca, do których musimy jeszcze wrócić

Czas spędzany w Lizbonie przeznaczamy nie tylko na zwiedzanie i leniuchowanie. Na uczelni zajęcia zaczęły się już na całego, więc i obowiązków przybyło. Robocze dni tygodnia mijają nam na przebywaniu na zajęciach i robieniu prac domowych. Nie każdy wieczór bywa wolny. Nie rezygnujemy jednak z poznawania kraju i różnych jego obliczy. Na zagłębianie się w tajniki kulturowe przeznaczamy głównie weekendy, toteż w zeszłym tygodniu, 13 października, byliśmy w Fatimie.
Fatima to oczywiście miejsce kultu religijnego. To tu przybywa niezliczona ilość pielgrzymów, a największa ich ilość zjawia się 13 maja i 13 października, czyli w dniu pierwszego i ostatniego objawienia fatimskiego. Właśnie ta uroczystość przyciągnęła nas do tej niewielkiej miejscowości.
Organizacja przestrzeni i architektura są godne uwagi. Plac przed bazyliką jest dwa razy większy od Placu św. Piotra w Rzymie. Umożliwia to nie tylko pomieszczenie około 1mln pielgrzymów, ale także stwarza uczucie komfortu, bo nie czuje się tak bardzo tłoku. U szczytu placu stoi marmurowa świątynia w stylu neobarokowym, w której pochowani są pastuszkowie - troje dzieci, którym ukazała się Matka Boska: Hiacynta, Franciszek i Łucja. Przy tak wielkim ruchu pielgrzymkowym konieczne było wzniesienie nowej bazyliki. Po przeciwnej stronie placu wybudowano drugą świątynię - bardzo ciekawy przykład nowoczesnej architektury sakralnej z przemyślanym dostosowaniem dla potrzeb osób niepełnosprawnych i starszych. Wnętrze jest amfiteatralnie nachylone, co daje bardzo dobrą widoczność, ponadto ruchoma 2 - metrowa ściana może podzielić kościół na dwie części. Budynek został oddany do użytku w 2007 roku i może się w nim zmieścić ponad 8,5 tys ludzi.Najważniejszym jednak miejscem jest bardzo skromna i niepozorna Kaplica Objawień. To tu stoi figura Matki Boskiej, a obok rośnie dąb, na którym objawiała się Ona dzieciom.
Sama uroczystość choć długa, robiła duże wrażenie. Dopracowana oprawa muzyczna, tłumy śpiewających ludzi, niesiona w procesji figura Matki Boskiej - wszystko to stwarzało nieopisaną atmosferę mistycyzmu.


By Gabriela Sobota with 1 comment

15 października 2012

Skały po raz pierwszy.

Czyli pierwsza wspinaczka w Portugalii.
W końcu udało mi się znaleźć partnerów wspinaczkowych - młodego nauczyciela wf-u Filipe oraz studenta Juana. Tydzień temu chłopaki zabrali mnie to miejscówki zwanej Fenda, czyli pęknięcie. Owa Fenda znajduje się 50km na południe od Lizbony w Parque Natural da Arrabida. Jak to na park przystoi okolica przepiękna. Mały ruch drogowy i prawie całkowity brak zabudowań pozwala na wspinaczkę przy szumie oceanu. Plaża znajduje się od skały w odległości widocznej na zdjęciu. Niestety nie miałem czasu podejść na plażę, mimo że wyglądała dość kusząco.

By Unknown with 3 comments

14 października 2012

Na południe od Lizbony


Tydzień temu odbyliśmy podróż na południe. Niestety dużo czasu zajęło nam ochłonięcie i zabranie się do pisania posta.

By Unknown with 2 comments

04 października 2012

Liga mistrzów

Czyli kolejna akcja z cyklu raz w życiu (albo co najwyżej niewiele). Skuszeni bliskością rozgrywek ligi mistrzów wybraliśmy się na mecz Lizbońskiej Benfici z FC Barceloną.
Nasze emocje związane z uczestniczeniem na pierwszym w naszym życiu meczu na żywo zostały trochę  przyćmione przez emocje wiernych fanów Benfici. Chociaż kibice Barcelony mimo znacznie mniejszej liczebności też dawali radę.
Niestety "nasi" przegrali, ale widać było że Barcelona daje z siebie wszystko. W konsekwencji Barca poniosła poważne straty: kontuzja Puyola i czerwona kartka dla Busquetsa.
Poza efektownymi piłkarskimi akcjami, zdarzyło nam się zobaczyć coś nietypowego - dwie piłki na boisku. W pewnym momencie meczu przez przypadek na boisku pojawiły się dwie piłki na raz. Zdarzenie to spowodowało niebywałe emocje wśród kibiców, ale na szczęście dodatkowa piłka została szybko usunięta z boiska i gra toczyła się dalej normalnym torem.
Po meczu wróciliśmy cali i zdrowi do domu. Nie było żadnych zamieszek, ani porachunków. W metrze można było nawet zobaczyć siedzących obok siebie kibiców Benfici i Barcy.

Ben - fi - ca! Ben - fi - ca!




Sieję popłoch wśród Portugalczyków.

By Unknown with 3 comments

03 października 2012

Co za kanał

Jak zwykle nadmiar atrakcji powstrzymuje nas od pisania, ale postaramy się to jakoś nadrobić. W tym poście opiszę wrażenia z ostatniego weekendu.
W sobotę pół dnia odpoczywaliśmy po pierogach. Następnie pojechaliśmy nad ocean ponownie odwiedzić Praia Grande. Niestety pogoda nie zachęcała do kąpieli, ale mimo to przyjemnie się spacerowało obserwując wzburzony ocean. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi pojechaliśmy do Sintry na kawę i  słodkości. Nie był to zwykły pobyt w kawiarni, bo Gabrysia się zakochała...
...w muffinie z borówkami.
Miłość na (nie)szczęście szybko się skończyła (muffin został natychmiast zjedzony) i ruszyliśmy na spotkanie z Tiagiem. Przy okazji spotkaliśmy więcej znajomych i pojechaliśmy krętymi uliczkami do Palacio de Monserrate, który był tego dnia otwarty na zasadach "noc muzeów". Oczywiście jak to bywa przy takich okazjach, ciężko przedrzeć się przez tłumy. Co gorsza, wąskie uliczki zapewniły paraliż komunikacyjny, ale koniec końców wybrnęliśmy i szczęśliwie trafiliśmy do domciu :)

Praia Grande
Słynny muffin

A o co chodzi z tym kanałem?!
Raz w roku w Lizbonie osusza się rzymskie kanały, a właściwie nie kanały tylko piwnicę zalaną wodą z rzeki. Piwnica ta dostępna jest do oglądania za darmo tylko przez 3 dni w roku. W niedzielę była ostatnia możliwość podziwiania tego trudno dostępnego zabytku. Dlatego też ustawiliśmy się w kolejce tuż przed godziną 10:00 (o której nastąpiło otwarcie). Niestety w momencie naszego przyjścia kolejka ciągnęła się przez trzy przecznice. Początkowo przesuwała się dość sprawnie i założyliśmy, że czas oczekiwania nie będzie dłuższy niż dwie godziny. W rezultacie pomyliliśmy się trzykrotnie i staliśmy w kolejce 6 godzin, a zwiedzania było na 15 minut. Można dyskutować czy było warto, niemniej jednak była to niepowtarzalna okazja na zobaczenie "Galerias Romanas". W każdym razie zintegrowaliśmy się z Samanthą, Jonatanem i Salvadorem oraz zjedliśmy pyszne babeczki migdałowe wręczone nam z okazji dnia chłopaka przez dziewczyny.

Dłuuuuuga kolejka
Wejście do piwnic na środku jednej z ulic

By Unknown with No comments

30 września 2012

Pierogi vs. Lasagna

Ponieważ dwa mieszkania przy Travessa Santa Marta zamieszkują głównie Polacy i Włosi, musiało do czegoś dojść. W piątek 28 września odbyła się wielka bitwa na pierogi (w liczbie150) i lazanie (w liczbie 2). Oczywiście były też jednostki pomocnicze: hiszpańska tortilla (nie, to nie jest to samo w co zawijamy kebab)  i portugalskie brigadeiros na deser. Na koniec odbyła się degustacja wódek.

No to teraz pora na szczegóły akcji "pierogi".
Zdobycie produktów na pierogi ruskie w portugalii nie jest takie proste. O ile cebula i ziemniaki są wszędzie mniej więcej takie same, to problem był z kluczowym składnikiem: serem. Ciężko było znaleźć krowi ser, a ten który znaleźliśmy był słodki. No ale dzięki siedmioosobowej ekipie przyrządzającej, po trzech godzinach pracy i ciągłym dosypywaniu pieprzu udało się uzyskać "ruski" smak.

Około godziny 21:23 nasze dzieło pojawiło się na stole, chwilkę później pojawiły się lazanie. Niestety trzeba było poczekać jeszcze na Hiszpańską inwazję. Trzy Hiszpanki przyniosły tortillę i parówki w cieście francuskim. Po odśpiewaniu sto lat we wszystkich obecnych językach (imieniny Gabrieli i Michała) zabraliśmy się do jedzenia. Przy stole słychać było między innymi: "delizioso pierogi!" i "pyszna lazagna!".

Po daniach głównych portugalczycy zaserwowali swój deser pt. "brigadeiros", czyli czekoladowe kulki z masą krówkową w środku. Niestety konsystencja deseru trochę różniła się od zamierzonej i kulki zyskały miano "mordoklejek". Po takiej obfitej kolacji przydałoby się coś na trawienie, dlatego wyciągnęliśmy polską wódkę. Niestety nie było jej dużo, ale wystarczyło na popisanie się przed innymi narodowościami.

Z pozdrowieniami dla PieroGirl.

By Unknown with 5 comments

27 września 2012

Lusofona

Rok szkolny rozpoczął się już na całego. Świadczy o tym nie tylko konieczność chodzenia na zajęcia, ale też pogoda, która niczym w tej chwili nie odbiega od naszej polskiej wrześniowej. Taka od zawsze kojarzyła mi się z rozpoczęciem roku szkolnego. Na szczęście lato ma się jeszcze tu pokazać, więc mimo wszystko jesteśmy w wakacyjnych nastrojach.
Przedstawię jednak pokrótce moją uczelnię i jej uroki. Pełna nazwa brzmi Universidade Lusofona de Humanidades e Tecnologias. Mimo swoich niewielkich rozmiarów przewija się przez nią masa ludzi, a ich zainteresowania są tak rozległe, jak ilość wydziałów i kierunków. Nie jest ona bowiem ani typowo techniczna, ani też humanistyczna. Mają tu więc medycynę, weterynarię czy biotechnologię, ale też grafikę, wydział filmowy czy wydział sztuk pięknych - do wyboru, do koloru. Jako studenci z zagranicy mamy dość duże przywileje. Możemy wybierać przedmioty z różnych wydziałów i lat. Dla mnie jest to świetna okazja, żeby spróbować rzeczy nowych, aczkolwiek na pewno bardzo przydatnych. Dlatego też wstępnie wybrałam:
- projektowanie architektoniczne z V roku (Arquitectura III), do czego obligowała mnie trochę macierzysta uczelnia, 
- Sistemas Digitais II - nauka programu Rhino
- Introdusao a Computasao - z wydziału grafiki, zajęcia z Photoshopem i Illustratorem,
- Desenho II - rysunek postaci ludzkiej,
- Fotografia Fotoquimica I - fotografia analogowa
Do tego jeszcze kurs języka portugalskiego, który zacznie nam się nieco później. Wszytko może jeszcze ulec zmianie, bowiem do 15 października mamy możliwość chodzenia na wszystkie dostępne zajęcia, rozmowę z prowadzącymi i dopiero wtedy podjęcie ostatecznej decyzji. To tyle z oficjalnych informacji. Teraz jeszcze kilka uczelnianych ciekawostek. Wiele zajęć prowadzonych jest po portugalsku, więc dopiero w momencie kiedy padnie słowo "eraszmusz" wiemy, że mowa o nas. Na szczęście Portugalczycy naprawdę świetnie radzą sobie z angielskim i mało jest osób, które nie znałyby tego języka, więc często pod koniec zajęć tłumaczą wszystko w skrócie po angielsku. Dziekan naszego wydziału jest osobą przemiłą i dowcipną - bardzo otwarty na wszelkie studenckie sprawy. Zajęcia na uczelni są podzielone na dwie zmiany; ranną i wieczorową, chociaż powiedziałabym, że ta druga to nocna, bowiem zajęcia trwają do 24.00!? W bliskim sąsiedztwie uczelni jest lotnisko - nad kampusem średnio co 10 min przelatuje bardzo nisko samolot, co powoduje niesamowity hałas i prowadzący przestają wtedy na chwilę mówić. Do tego brakuje im zupełnie izolacji akustycznych, więc siedzenie w sali z zamkniętymi drzwiami i oknami nic nie zmienia. Odczuwalne są także wibracje w postaci trzęsących się ławek:) Same budynki wyglądają dość prowizorycznie, są to bowiem przerobione na sale magazyny. Na terenie tego niewielkiego kampusu jest kilka kantin studenckich i kawiarni, gdzie powszechne jest nie tylko picie mocnej kawy, ale także piwa w trakcie i pomiędzy zajęciami. Jak nie trudno się domyślić, miejsca te zawsze są pełne.
Na chwilę obecną współpraca zapowiada się bardzo sympatycznie. Tym bardziej, że od pierwszych dni jesteśmy przez prowadzących zachęcani do zwiedzania, latania na Maderę, surfowania ( dziś dowiedziałam się, że zajęcia z surfingu mogę sobie policzyć do średniej - 1ECTS) i leżenia na plaży, jakby nie było zupełnie obowiązku chodzenia na zajęcia:)


Wejście 

By Gabriela Sobota with No comments

22 września 2012

Belem znaczy Betlejem

Nurt zwiedzania i poznawania różnych zakątków miasta nie chce nas wypuścić. Mimo objawów aklimatyzacji (co w moim przypadku przekłada się na ciągłą chęć spania), dajemy radę schodom i górkom, słońcu i wiatru
Dziś zawędrowaliśmy do Belem, miejsca uznawanego za kolebkę dawnej świetności Portugalii. Nie sposób nie przypomnieć tu sobie kim był Henryk Żeglarz, Magellan czy Vasco da Gama (czyta się Waszko). Stąd bowiem wyruszały wyprawy, które zmieniały bieg historii.
Obejrzeliśmy więc Pomnik Odkryć Geograficznych stworzony z okazji 500-lecia śmierci H. Żeglarza oraz Torre de Belem - piękny przykład architektury manuelińskiej (późny gotyk z motywami morskimi i orientalnymi), którą można spotkać w zasadzie tylko w Portugalii. Oprócz tego w Belem zachwyca Klasztor Hieronimitów a tuż obok niego budzące kontrowersje Centro Cultural de Belem - interesujący przykład architektury współczesnej.
I co najważniejsze, właśnie w Belem można zjeść Pasteis de Belem. Nie jest to bynajmniej pasztet, jak w pierwszej chwili pomyśleliśmy, a jedne z najlepszych babeczek w Portugalii. Podobno przepis na nie znają tylko 3 osoby:) Oczywiście można je kupić tylko w jednej kawiarni, do której kolejka ciągnie się na kilkanaście metrów.Stwierdziliśmy więc, że na te prawdziwe przyjedziemy w okolicach grudnia, bo tłok wtedy mniejszy, a chęć na zjedzenie czegoś słodkiego większa. Zamiast tego zjedliśmy podrabiane w knajpce obok:)


Piesek zbiera na kiełbasę.




By Gabriela Sobota with 1 comment

Rozśpiewani i rozwrzeszczani studenci z Hogwartu

Kolejne wrażenia z uczelni.
Maltretowanie pierwszoroczniaków w toku. Niestety nie można tego filmować, więc dokumentacja tego procederu jest marna. Natomiast mam dla was znakomite materiały z Welcoming Day oraz z studenckiej bitwy na krzyki.
W programie Welcoming Day znajdowały się: oficjalnie powitanie na uczelni, występy chóru uczelnianego i tzw. Tunas, lunch w uczelnianej kantynie (obiad kosztuje 2,40 euro i zawiera: bułkę, zupę, drugie danie, deser i picie) i wycieczka po wydziale. Czymże są Tunas? Wbrew pozorom nie są to tuńczyki. Są to studenckie grupy muzyczne. Tutaj prawie każdy kierunek ma swój reprezentacyjny zespół!

Czym jest bitwa na krzyki? Otóż jest to uczelniana tradycja, podczas której studenci z dwóch części uniwersytetu Lizbońskiego spotykają się pośrodku kampusu na ogromnym trawniku. Stają w rzędach na przeciw siebie ubrani na czarno i uzbrojeni w proporce swoich kierunków. Następnie pod dowództwem starszych wykrzykują niecenzuralne obelgi na przeciwną stronę oraz odgrywają obraźliwe scenki. Jednakże pomimo ostrych słów nasz mentor poinformował nas, że obie strony barykady mają do siebie szacunek i całe wydarzenie jest formą zabawy.


Po konsultacjach z naszym mentorem Antonio, tajemnica szat Harrego Pottera została wyjaśniona. Strój składa się z czarnych spodni, białej koszuli, czarnej kamizelki, czarnej marynarki, krawatu spiętego łyżką i peleryny z naszywkami. O co chodzi z łyżką? Otóż student może otrzymać taką łyżkę od swojego studenckiego ojca chrzestnego lub matki chrzestnej. Ojciec chrzestny opiekuje się (tresuje) pierwszorocznym studentem i może wręczyć mu łyżkę jako symbol więzi. Kolejnym ciekawym atrybutem jest peleryna, którą zdobią różnorodne naszywki. Naszywki te opowiadają w pewnym sensie historię studenta. A jak należy nosić taką pelerynę? Zanim się ją założy, należy zawinąć jej kołnierz tyle razy, ile lat się studiowało. Czyli im starszy student tym ma cieplej - więcej warstw przy szyi.
Z mentorem Antonio.
To nie budynek z filmu Gwiezdne Wrota tylko Torre do Tombo - archiwum narodowe.

A tak poza tym to miałem wczoraj imieniny i Gabrysia zabrała mnie na kawę i gigantyczne tiramisu do studenckiej kawiarni.
W kawiarni Alfredo de Jesus (czyt. Żezusz).

By Unknown with 1 comment

20 września 2012

Co mają ze sobą wspólnego Pchli Targ i Flag Party?

Lizbona - kolejna odsłona
Po otrzymaniu informacji na temat organizowanego Flag Party (impreza podczas której każdy powinien być ubrany w kolory swojego państwa), prędko zawędrowaliśmy na pchli targ. Był to nie byle jaki targ a łynny targ złodziejski (lub jak podają inne przewodniki targ złodziejki). Nazwa pochodzi od powiedzenia, że zgubione rzeczy szybko tam się znajdują. I rzeczywiście, większość rzeczy wygląda na zgubione lub skradzione. Sprzedawane tam azulejos zdają się być świeżo odkute od starych budynków. To tu można kupić prawdziwą pamiątkę, a nie chińszczyznę, którą mamieni są turyści. Nie poszliśmy tam jednak w poszukiwaniu pamiątek (to może w późniejszym czasie), tylko symboli narodowych. No i udało się. Kupiliśmy czerwoną spódnicę za 1EUR (Gabrysia) oraz cały strój flamenco za 5EUR (Kasia). Co prawda nie polski, ale czerwony:)
Quanto custa?
Wracając z targu zahaczyliśmy o restaurację, w której zjedliśmy jeden ze specjałów portugalskiej kuchni - coś co wyglądało jak łazanki z mięsem, a było startymi ziemniakami z dorszem. Wygląd intrygujący, smak całkiem niezły. Więcej informacji o kuchni i naszych poczynaniach w tej dziedzinie podamy wkrótce.
Czy to ryż? czy to łazanki? Nie to dorsz z ziemniaczanymi frędzlami!
A wracając do Flag Party, impreza okazała się niewypałem, ale i tak przez całą noc nasz kraj mógł być z nas dumny.
Ekipa erasmusa w barwach narodowych.

By Gabriela Sobota with No comments

18 września 2012

Harry Potter i Paw?

Czyli moje pierwsze wrażenia związane z uczelnią. Chodząc po kampusie natknąłem się na małe pawie!? Nie wiem co tam robiły, ale nikt oprócz mnie ich nie zauważał. A o co chodzi z Harrym Potterem? Starsi portugalscy studenci chodzą ubrani w czarne togi (a'la Harry Potter) i tresują pierwszoroczniaków. Zgodnie z portugalską tradycją pierwszoroczniaki muszą przez cały wrzesień spełniać zachcianki starszych. Jednakże starszaki, aby mieć prawo szkolić, muszą być ubrani w czarne togi i owinięci w czarne koce(?), także też sobie trochę muszą pocierpieć w pełnym słońcu.  Z tego względu w całym mieście można zobaczyć studenckie grupki wyglądające jak sekty. Mnie też chcieli w to wciągnąć, ale niestety byłem w pośpiechu i uniknąłem pomalowania farbą.


By Unknown with 4 comments

17 września 2012

Kupa piachu

Nadszedł najwyższy czas na szczegółowy raport dotyczący plaż. W praktyce sprawdziliśmy dwie (na razie), ale podczas samochodowych przejażdżek widzieliśmy ich mnóstwo.
Pierwszą plażą którą zdobyliśmy, była Praia Grande na północ od Cabo de Roca. Bardzo sympatyczna, nieprzeludniona. Woda przyjemna jak w bałtyku, chociaż fale grzeją nieźle.
Drugą plażą którą opanowaliśmy była: Praia do Guincho. Duże fale, mnóstwo ludzi, a w tym surferów. Pobyt był krótki ale intensywny. Dołączamy zdjęcia i w bonusie trailer nowego "Słonecznego patrolu". Musicie to zobaczyć już dziś!

By Unknown with

15 września 2012

Początki...



Bloga czas zacząć... Ze względu na natłok atrakcji, emocji i doznań ociągaliśmy się z tym dość długo. No cóż, w końcu jesteśmy w kraju maniany, a więc "spokojnie, mamy czas". I chociaż przed nami 5 miesięcy całkiem innego życia, to nie wyzbyliśmy się jeszcze nawyku szybkiego zwiedzania i łapania wszystkich możliwych okazji. Tak więc w przeciągu zaledwie kilku dni wzięliśmy udział w fashion night, odwiedziliśmy koniec Europy, popluskaliśmy się w oceanie, obejrzeliśmy milongę na tarasie widokowym Lizbony, zjedliśmy kilka miejscowych specjałów, odwiedziliśmy Sintrę i Cascais. A to wszystko w trzydziestoparostopniowym upale, z 4 przewodnikami w ręku i coraz to większym zasobem portugalskich słów. Na szczęście ciężko zwiedzić wszystko w przeciągu chociażby miesiąca, więc perspektywę semestralnego pobytu w Lizbonie  podsumujemy tylko: "o tak! to jest to!" A na przyszłość obiecujemy większą systematyczność w sprawozdaniach i dużą amplitudę wrażeń.
















Fashion Night. Szampan 1000EUR, okulary 2000EUR, wspomnienia - bezcenne.

By Unknown with